Przez Gruzję

– To co? Lecimy?
– Lecimy!
Bilety zabukowane, wniosek urlopowy wypełniony. Decyzja o tygodniowej podróży po Gruzji zapadła trzy tygodnie przed planowanym wylotem. Z zamiarem podróży do stolicy wina nosiliśmy się już od kilku miesięcy. Skomplikowana historia (również ta najnowsza), piękne krajobrazy, gościnni mieszkańcy i… ciekawość tamtejszych kawiarni powiodły nas na stronę PLL LOT. Przez kilka miesięcy zbierało wiele argumentów „za” i wreszcie masa krytyczna została osiągnięta.

Odwiecznym pytaniem, przed którym stanąłem, było: co ze sobą zabrać? Nie mam tu na myśli części garderoby, bo te zazwyczaj odliczam i wrzucam do torby, ale sprzętu fotograficznego, którego to zawsze, ale to zawsze jest za mało! Po pierwsze torba, która naturalnie narzuci przestrzeń do pakowania. Czy powinienem zabrać swojego ulubionego Switch’a? Po dłuższym zastanowieniu doszedłem do wniosku, że to, czym Switch zachwycił mnie podczas transferów lotniczo–miejskich, może nie do końca sprawdzić się na gruzińskich bezdrożach i wędrówkach. Po kilku konsultacjach ze znajomymi z Manfrotto doszedłem do wniosku, że najlepszym wyborem będzie plecak Bumblebee 230. Wygodne szelki, plecy odseparowane od wewnętrznej ściany to z jednej strony duży komfort dla naszego systemu nośnego – kręgosłupa, ale z drugiej pułapka! Tak, pułapka! Rozpieszczeni wygodą możemy sprzęt wrzucać i wrzucać (spokojnie – o ile nie spudłujemy z rzutem, to drogocenne przedmioty wylądują w miękkiej wyściółce) bez końca, co może zemścić się na nas, chociażby na lotnisku przy odprawie. Pomyślałem również podczas wspomnianej rozmowy, że ten wyjazd to świetna okazja do sprawdzenia filtrów, które w swojej ofercie ma włoski producent. I tu pierwsze zdziwienie! Filtry są produkowane w Japonii! Mój wybór padł na polaryzator i ND500. Trzecim życzeniem z mojej strony był statyw. Tym razem zarekomendowano mi tripod BeFree GT – mały po złożeniu, wysoki i stabilny po rozstawieniu i lekki niezależnie od konfiguracji. A co oprócz tego? Nikon Z7 i nowy Nikkor 24-70mm f/2.8S, Nikkor 35mm f/1.8S, adapter FTZ i Nikkor 70-200mm f/2.8, Nikon KeyMission360, Coolpix A1000, GoPro oraz zestaw kart. Do tego „cyfrowa kosmetyczka” i lampa Lykos BiColor. Acha! Jeszcze wcisnąłem saszetkę z moimi ulubionymi micro–akcesoriami Manfrotto: Nano Clamp, zestaw Dado, malutki Magic Arm i kilka adapterów z różnymi gwintami. Do zgrywania zdjęć zabrałem dysk zewnętrzny i iPada. Et voilà! Na lotnisku w Tbilisi czekała na nas nasza przewodniczka Magda. Po transferze do miasta i kilku godzinach odpoczynku wyruszyliśmy na południowy wschód, do Kachetii.

Region ten jest malowniczym, górzystym wschodnim zakończeniem Gruzji. Na jej południowym krańcu, tuż przy granicy z Azerbejdżanem, gdzie ścierają się od milionów lat płyty tektoniczne, znajduje się monastyr Dawit Garedża. Ten założony w VI wieku kompleks klasztorny jest obecnie przedmiotem spotu między Gruzją i Azerbejdżanem, naktórego terytorium leży część zabudowań.

W Kachetii, jak i w całej Gruzji, mocno zakorzenione są tradycje winiarskie. Gruzini twierdzą, że ten rozweselający napój pochodzi z ich okolic. Dzisiaj praktycznie każdy produkuje wino na swój własny użytek i jest ono symbolem gościnności oraz podarunkiem na dalszą pomyślną drogę. Z wina produkuje się również czaczę. Ten destylat z wytłoków winogronowych potrafi osiągnąć nawet 60% na wskaźniku dobrego samopoczucia, a wśród spożywających go Gruzinów krąży frywolne powiedzenie: „Czacza – You can dance!”.

To czaczą podjęła nas gospodyni pensjonatu w Telawi, gdzie spędziliśmy kolejną, po Syghnaghi, noc. Rano, z zadziwiająco lekką głową (domowe, organiczne produkty ;)), spacerowaliśmy po miejscowym bazarze. Handlarze handlowali, czym się dało: od brzozowych miotełek po żywy (lub nie) inwentarz. Kilka rozmów, porozumiewawczych spojrzeń i uścisków dłoni w podziękowaniu za dobroduszność. Kilka dobrych zdjęć.

Opuściliśmy stolicę Kachetii przed południem w dosyć dużym pośpiechu. Musieliśmy bowiem zdążyć na wyścigi konne organizowane gdzieś na bezdrożach, pomiędzy górzystym krajobrazem, postsowieckimi fabrykami i uprawami winorośli. Punktem kulminacyjnym zawodów były wyścigi na oklep. Zawodnicy zjechali się z całego regionu i byli zupełnie anonimowi w tłumie. Na to, że będą ujeżdżać czystej maści rumaki, nie wskazywało nic, a już na pewno nie ich cywilne stroje. Przed rozpoczęciem zawodów zacząłem się zastanawiać jak to sfotografować. Biorąc pod uwagę zastane warunki oświetleniowe, to rozsądne byłoby użycie niskiego ISO i krótkich czasów naświetlania. Mnie jednak doskonała technicznie fotografia rzadko kiedy zadowala, więc postanowiłem pójść na przekór wszystkim zdrowo–rozsądkowym receptom i zamontowałem na teleobiektywie neutralny filtr Manfrotto ND500. Czułość podniosłem do 4000 ISO, co pokryło wszystkie kadry delikatnym szumem. W trójkącie ekspozycji znalazł się jeszcze czas 1/80s (delikatnie poruszone tło dzięki panoramowaniu) i przysłona f/2.8.

Zawody dobiegły końca, sprzęt wreszcie mógł ochłonąć. Spakowaliśmy manatki i ruszyliśmy do podnóży monumentalnego Kazbeku. Kolos ten jest jednym z najwyższych szczytów Kaukazu i usytuowany jest na granicy Gruzji z Rosją. Nocleg zorganizowany był w miejscowości Stepancminda (dawniej Kazbegi), w pensjonacie 7 Sióstr, z oszałamiającym wręcz widokiem!

Kolejny dzień rozpoczął się przed wschodem słońca. Wskoczyliśmy w auto, a górskie serpentyny zawiodły nas do monastyru Cminda Sameba – jednego z najczęściej fotografowanych budynków Gruzji.

Dzień zapowiadał się na bardzo długi, więc po powrocie do miasta przysiedliśmy na tarasie jednego z miejscowych hoteli, zamówiliśmy kawę i przez trzy kwadranse ładowaliśmy baterie przepięknym widokiem przed wyjazdem do Tsdo.

Ta niewielka miejscowość jest najdalej wysuniętą w kierunku Rosji w okolicy. Drogę na miejsce przerwała nam nieplanowana wizyta u miejscowego rzeźbiącego w skałach artysty. Po wymianie uprzejmości, rozmowie i oswojeniu go z naszymi aparatami rozpoczęliśmy dokumentację tego wyjątkowego miejsca i jego pracy.

To był świetny wstęp do sedna wizyty, czyli sportretowania samego rzeźbiarza. Całość wykonana w jego mikropracowni oświetlona została Lykosem BiColor z rozpraszaczem.

Do Tsdo nie udało nam się niestety dotrzeć – na drogę dojazdową zeszła lawina i musieliśmy zawrócić…

Ruszyliśmy w trasę powrotną do Tbilisi. Zajęło nam co większość dnia, po drodze zawitaliśmy na moment do Rustavi, gdzie znajduje się jeden z największych zakładów przemysłowych w Gruzji – produkująca stal Rustavi Metallurgical Plant.
Cel naszej podróży, Tbilisi, osiągnęliśmy późnym popołudniem. Po rozpakowaniu auta i pożegnaniu się z naszym gruzińskim kierowcą (bardzo sprawnym, skądinąd) ruszyliśmy na miasto. Miłą niespodzianką okazał się fakt rozpoczęcia festiwalu Kolga Tbilisi Photo. Omijając łukiem ceremonię otwarcia i wręczenia nagród obejrzeliśmy wystawę główną zlokalizowaną na dawnym dworcu nieczynnej kolejki linowej. Ta została przeniesiona do nowocześniejszej lokalizacji, a siedziba dawnej służy dzisiaj jako tymczasowy dom kultury.

W samym Tbilisi spędziliśmy dwa dni. Nazwa miasta pochodzi od gruzińskiego słowa „tbili” – ciepły, od związanego z legendą o powstaniu gorącego źródła. Jest to miasto z jednej strony goniące za nowoczesnością, z drugiej rozpadające się na naszych oczach. Wspomniana nowoczesność też nie zawsze wychodzi tak, jak by sobie tego życzyli – blobistyczna, nowoczesna siedziba filharmonii położonej nad rzeką ma poważne opóźnienia w zainicjowaniu działalności. Nie mniej jednak stare miasto i tętniące życiem centrum to prawdziwa arena streetowych sytuacji. Całość podziwialiśmy z poziomu ulicy, odpowiednio starannie wszystko fotografując. Dwa dni chodzenia, zaglądania, szukania światła i dobrej kawy (naszym faworytem została kawiarnia Milk).
Loty powrotne (również naszym narodowym przewoźnikiem) zaplanowane są w mało komfortowych godzinach. Pobudkę zaplanowaliśmy na 3 nad ranem, konieczne była rezerwa na dotarcie na lotnisko. Jedyną zaletą tak nieludzkiej godziny było odzyskanie kilku godzin straconych podczas lotu na wschód. Te oszczędności wcale nas nie ucieszyły, w Warszawie wylądowaliśmy o godzinie 7, w poniedziałek i… hyc! Do pracy!
Podczas wyjazdu powstało przeszło dwa tysiące zdjęć, z których częścią dzielę się z Wami w tym skromnym artykule.

Michał Leja jest naszym polskim ambasadorem marki Manfrotto. Jeżeli chcesz dowiedzieć się o nim więcej zapraszamy na dedykowaną stronę.